wtorek

Wiosno nadchodź! Outerwear gotowy :-)

   W kalendarzu wiosna już jest. Za oknem była jeszcze kilka dni temu. Teraz mam wrażenie, że zima wróciła. Śnieg pada. Wieje wiatr. Zimno okropnie. I ci co nie muszą (my zaliczamy się do tej grupy szczęśliwców) lepiej niech nosa z domu nie wyściubiają.
   Wiosna gdzie ty jesteś? My już w pełni gotowe. Strój wierzchni czeka na ciepłe, wiosenne spacerki. Oto nasze typy:

Kurteczka i tenisówki - F&F
Beret i apaszka - h&m




Kurteczka i tenisówki - F&F
Czapeczka - Reserved
Apaszka - h&m


Żakiecik z polaru - Mothercare
Czapeczka - Smyk
Apaszka - h&m


Bezrękawnik i czapka- Smyk
Espadryle - h&m

Coś dla mamy:


Kurtka - Sinsay
Torebka - znaleziona na  allegro






Kurtka - cropp




Torba - cropp




Płaszcz przeciwdeszczowy - house

   O moich ukochanych bucikach będzie kiedyś, kiedyś osobny post. Zdradzę tylko, że są w różnych kolorach :-) 

  Wiosno przybywaj! Czekamy... A kiedy rozgościsz się już na dobre mamy przygotowany już całkiem inny outerwear.



















sobota

Bardzo długie oczekiwanie

   Pamiętam ten dzień, kiedy wyszłam z gabinetu swojego ginekologa a w dłoni trzymałam receptę na kwas foliowy i jakieś tam witaminy zamiast na plastry antykoncepcyjne. To był 21 lipiec 2010 roku. Idąc pieszo przez miasto w zachodzących powoli promieniach Słońca niemal unosiłam się nad ziemią. Ja płynęłam. Byłam taka szczęśliwa. Pełna nadziei. Radosna. Przecież miałam za moment zostać mamą! I nie tylko ja. Miałyśmy razem z moją prawie siostrą przechodzić cudowny okres ciąży i mieć dzieci w jednakowym wieku. Taki był plan. Idealny.
   Mijały tygodnie. I nic. Jakoś w ciążę nie zaszłam, no ale przecież wiedziałam, że to normalne, że czasem tak jest, że spokojnie i w ogóle. Teoretycznie wiedziałam, ale gdzieś tam w głowie kiełkował strach, że może niekoniecznie to takie naturalne. W rodzinie były już przypadki niepłodności. A może i my? O nie, na pewno nie! Wszystko ok, musimy tylko spokojnie poczekać jeszcze chwileczkę na te wymarzone dwie kreseczki.
   O super! Udało się! Jej, nie mnie. Cieszyłam się razem z Nią i jeszcze bardziej pragnęłam dołączyć do grona szczęśliwych przyszłych mamusiek. W Boże Narodzenie 2010 Ona taka piękna z tym wielkim brzuszkiem, szczęśliwa, a ja wciąż czekam. W lutym rodzi piękną, maluteńką taką kruszyneczkę. Nie wzięłam Jej na ręce, taka była malutka, że aż się bałam. To właśnie tego wieczoru, kiedy wracaliśmy od Nich po raz pierwszy próbowałam wyobrazić sobie jak wyglądałoby nasze życie za lat 5, 10, 20 gdybyśmy jednak dzieci nie mieli. Byłam przerażona. Nie umiałam sobie tego nawet wyobrazić. Postanowiłam wybrać się do ginekologa. A moja pani gin zapisała mi cudowne tabletki na 4 miesiące i powiedziała mniej więcej tak: pewnie po dwóch cyklach będzie pani w ciąży to wtedy odstawić i przyjść, a jak nie to przyjść zrobimy badania. Po pierwszych pięciu tabletkach wylądowałam w szpitalu z podejrzeniem zapalenia wyrostka. Po licznych badaniach i konsultacjach okazało się, że z moim wyrostkiem wszystko ok ale za to jajnik prawy cały pooblepiany jakimiś bąbelkami. Ustalono, że to po tych cudownych tabletkach, po których miałam szybko w ciążę zajść. Zmiana lekarza. Kolejne wizyty, oczywiście prywatne. Kolejne badania i też nie na NFZ. Zaczęła się walka. Przerywana co i rusz jakimiś nowościami zdrowotnymi. A to guzek na tarczycy. Biopsja. Wszystko trwało i trwało. Jedne badania, kolejne. I co z tego, że wszystkie wyniki idealne skoro w ciąży nadal nie byłam.
   Pytania znajomych, dalszej rodziny, którzy nie wiedzieli, że o dziecko się staramy bolały, ale to można było znieść. Najgorsze były opowieści tych wszystkich ciężarnych, które nawet mimo wiedzy o moim pragnieniu posiadania potomka nie szczędziły mi cudownych szczegółów swych ciążowych historii. Ach opowiadały mi o urokach odmiennego stanu, o wizytach u ginekologów, podczas których słuchały bicia serduszek swoich dzieci. Jak płakały przy tym ze szczęścia. O ja też płakałam. Tyle, że potem. Wieczorami w poduszkę. I bynajmniej nie z ich szczęścia. Ze swojego nieszczęścia! Z zazdrości. Z bezsilności. Wmawiałam sobie, że jestem beznadziejna, że nie zasługuję na bycie mamą. A tu kolejne wieści, o kolejnych ciążach koleżanek bliższych i dalszych, kuzynek. Większość raczyła mnie widokiem cudownych zdjęć USG swoich pociech. A ja z uśmiechem na twarzy gratulowałam, życzyłam zdrowia. Nie byłam przy tym nieszczera. Nie zrozumcie mnie źle. Po prostu było mi mega ciężko cieszyć się ze spełnienia czyichś marzeń, kiedy moje identyczne z każdym dniem wydawało się być coraz bardziej niemożliwe do spełnienia. I nie mam o te opowieści żalu. Najmniejszego. Bo kiedy moje marzenie wreszcie się spełniło też mogłabym opowiadać o tym każdemu. Dopiero wtedy zrozumiałam ich radość.
   A było to tak. Od zawsze spałam w pozycji na brzuchu. I nagle w ciepłe majowe dni zaczęłam mieć z tym problem. Bolały mnie piersi i nie mogłam spać jak dotychczas. Mama od razu powiedziała mi, że pewnie w ciąży jestem bo ona też tak miała. Rzuciła ziarno nadziei, które umarło wraz z jedną kreską na teście ciążowym. Minęło kilka dni, a piersi nadal mnie bolały. Miałam też podwyższoną temperaturę i widzieliśmy bociana koło naszego domu ;-) W Dzień Dziecka (sobota) wykonałam drugi test. I są. Dwie kreseczki. Ta druga blada co prawda, ale jednak jest. Chociaż bałam się na nią patrzeć. Bałam się, że zniknie od tego patrzenia. Bałam się, że to okaże się pomyłką. Nieprawdą. Choć już wtedy delikatnie pogładziłam swój brzuszek. Czułam, że ma malutką lokatorkę, która będzie rosła silna moją wielką miłością. Tak, czułam od razu, że to dziewczynka, choć od zawsze chciałam mieć najpierw syna, a potem córkę. Żeby starszy brat opiekował się swoją małą siostrzyczką. Tak sobie wymyśliłam. W poniedziałek zrobiłam badanie z krwi. I trzeci test, na którym kreski były grube, ciemne, wyraźne. We wtorek odebraliśmy wyniki z krwi. Potwierdziły ciąże. To tego dnia oszalałam na punkcie mojego dziecka. I nie tylko ja. Tatuś również.
   O przechodzeniu ciąży będzie kiedyś osobny post.
   Na zakończenie dodam tylko, że moja córeczka urodziła się w 3 urodziny Jej córeczki. Dzieli Je 3 lata, ale są takie podobne. Te same charakterki, ten sam temperament. Dogadają się w przyszłości i sprzedadzą nas obie :-)
   Dziś rozumiem, że wykonanie planu nie zawsze zależy tylko od nas. Że marzenia faktycznie się spełniają, ale w swoim czasie. I może tym najlepszym dla nas. I że warto czekać. Mimo, że czasem to cholernie boli.






poniedziałek

Reanimacja

   Hania dziś rano skończyła 13 miesięcy. Mogę wreszcie powiedzieć, że nasze dni zaczęły upływać wg jakiegoś tam ustalonego rytmu. Nie chciałam nigdy narzucać młodej pory spania, drzemek czy spacerów. To ona decydowała, o której i ile tych drzemek w ciągu dnia będzie. Jak miała miesiąc starczały jej dwie drzemki po 15 - 20 min. Teraz drzemki są 3. Do południa, tak godzinkę - półtorej po porannej pobudce. Trwa od 40 min do 90 min czasami.  Kolejna ok godz. 13. Zazwyczaj jest to najdłuższa drzemka, bo nawet do 2 godz. Ostatnia ok godz. 18. Taka godzinna mniej więcej. Kiedy nie śpi to sprzątamy, gotujemy, bawimy się na dywaniku, spacerujemy. I tak codziennie. Raz w tygodniu mamy wielki wypad na dwugodzinne zakupy. Ot cały nasz tydzień.
   Tyle, że to wcale nie o tym miało być. Choć chciałam wyjaśnić przecież skąd ta cała reanimacja. Kiedy śpi, ja nie muszę już spać przy niej. Ok, muszę ją widzieć, bo śpi w naszym łóżku i może przecież z niego spać. Siedzę w salonie na sofie, laptop na oparciu, a ona śpi słodko w zasięgu mojego wzroku w naszej sypialni. Mam czas. Ograniczony oczywiście, ale zawsze. Mam chwilę, żeby coś tu wyskrobać. I obiecuję sobie kolejny raz, że będę to robiła częściej. Mam przecież tyle to powiedzenia. Tyle rzeczy dzieję się wokół, które chcę opisać, skomentować. Po swojemu. Kocham pisać. Bardzo mi tego brakowało. Tzn. to działo się zawsze w mojej głowie, a teraz pora to przelać tutaj. Na swój własny wirtualny papier. Wyczekujcie ;-)